Najgorsze Polskie Filmy 2018

 

 

Strona poświęcona TOP 5 najgorszych filmów tego roku.

 

 

 

MIEJSCE 5: KOBIETA SUKCESU

Polska komedia romantyczna – sztandarowy projekt popkultury III RP – to dynamiczne zjawisko, które wciąż przechodzi przez etap prób i błędów. Niedostatki scenariuszowe, brak odpowiedniego rzemiosła reżyserskiego, bezmyślne kopiowanie zachodnich wzorców – lista zarzutów skierowanych pod adresem filmów o zakochanych w wielkim mieście jest długa, ale nie ma żadnego wpływu ani na ich popularność wśród widzów, ani na częstotliwość, z jaką pojawiają się na ekranach.(…) "Kobieta sukcesu" Roberta Wichrowskiego, nie przewyższa poziomem pozostałych, ale dysponuje jednym atutem – ekipą aktorską, której bezpretensjonalność jest momentami prawdziwie urzekająca.  

Choć "Kobieta sukcesu" rozwija wiele wątków pobocznych, żaden z nich nie pełni w filmie ważnej roli. Szybko też zapominamy, o co tak naprawdę toczy się gra. Tymczasowa zmiana tożsamości, po której władcza Mańka staje się potulną sekretarką testującą, który typ papieru najlepiej znosi plamy z kawy, to pomysł zgrabny, ale niewyzyskany i nie generujący żadnego napięcia. Nie boimy się, że bohaterka zostanie zdemaskowana; dużo groźniejszy wydaje się zresztą właściciel jej firmy (Andrzej Grabowski), który pojawia się tylko jako głos w słuchawce i grozi zamknięciem całego interesu. A kiedy Mańka ma szansę faktycznie odkryć aferę związaną z obniżaniem standardów jedzenia dla czworonogów, jest już na innej orbicie – zakłada ekologiczną cukiernię, do której można przychodzić ze zwierzętami, co tylko wzmacnia buzujący w filmie pro-środowiskowy przekaz.

Rozłażąca się na boki fabuła wydobywa jednak na wierzch to, co jest w "Kobiecie sukcesu" najbardziej zaskakujące: film ogląda się bez cienia zażenowania. Co więcej, w wielu momentach jest autentycznie zabawnie, a niektóre numery – jak Bartosz Gelner miotający się między śpiworem a łóżkiem Mańki, kiedy udaje przed wujostwem jej narzeczonego – osiągają lekkość, której ze świecą szukać w większości komedii romantycznych. To drugi film Roberta Wichrowskiego, który wchodzi do kin w tym roku. Po ambitnym, choć fatalnie przyjętym "Synu Królowej Śniegu" możemy zobaczyć, jak poradził sobie z bardziej komercyjnym scenariuszem Hanny Węsierskiej – reżyseruje bez specjalnego polotu, ale i bez ciśnienia, skupiając się przede wszystkim na zgrabnej inscenizacji perypetii swoich bohaterów.

Sebastian Smoliński

 

 

MIEJSCE 4: DJ

 

Reżyserski debiut Alka Korta reklamowały zwiastuny, w których gładką melodię przeboju Franka Sinatry rozcinają przebitki z dzikiej, transowej imprezy (…)Problem w tym, że sceny akcji nie rekompensują w "DJ-u" kłopotliwych fabularnych interludiów. Oczy krwawią, uszy więdną.

Serduszko Mini (Maja Hirsch) puka w rytmie muzyki klubowej, lecz drzwi do kariery jakoś nie chcą się same otworzyć. Choć dziewczyna wylewa siódme poty i miota się za gramofonami jak opętana, to wciąż stoi w miejscu, uwięziona we własnej głowie i w wiecznym okresie bezdecyzyjnym. Kiedy w końcu otrzyma swój bilet do wielkiego świata, los udzieli jej słodko-gorzkiej lekcji humanizmu: albo ty ich, albo oni ciebie.

 

Wielki świat to tak naprawdę trzy ulice w Londynie i dwóch facetów na Ibizie. Ubogi rysunek rzeczywistości zaludnionej przez groteskowych didżejów i zdziwaczałych filantropów idzie w parze z ledwie naszkicowaną bohaterką, której jedyną cechą charakteru jest nieposkromiona ambicja. Mini napiera bez wytchnienia, tratuje po drodze ludzi i wciąż chce więcej, ale reżyser ani przez chwilę nie próbuje zmienić perspektywy i dodać jej trzeciego wymiaru. To trochę opowieść o upadku bohaterki, trochę moralna połajanka, a częściowo hołd dla jej niezłomnego ducha, co średnio się ze sobą klei, skoro postać jest prosta i pozbawiona życia jak wyciśnięty mop. Wcielająca się w didżejkę Maja Hirsch posiada ekranową charyzmę, lecz dialogi, które przygotowali dla niej scenarzyści, skutecznie leczą ze złudzeń. Nieuzasadniona emfaza oraz wybuchy nadekspresji tylko podkreślają słabości miałkiego i pełnego krzywdzących uproszczeń tekstu.

Michał Walkiewicz

 

 

MIEJSCE 3: MIŁOŚĆ JEST WSZYSTKIM

 

 Jako że duch polifonicznych arcydzieł w rodzaju "To właśnie miłość" wisi nad polską komedią romantyczną niczym złowrogie fatum, scenarzysta filmu krzyżuje ścieżki kilkunastu bohaterów cierpiących na świąteczną gorączkę. Tadeusz (Leszek Lichota) traci pracę, ale nadrabia miną przed podejrzliwą żoną (Julia Wyszyńska). Krysia (Agnieszka Grochowska) traci ojca, lecz z żałoby błyskawicznie wyciąga ją jurny nastolatek (Maciej Musiał), Roma (Joanna Balasz) traci cierpliwość do narzeczonego (Marcin Korcz), a w międzyczasie odlicza dni do ślubu. Jest jeszcze sfrustrowana pracownica sklepu jubilerskiego (Aleksandra Adamska), za którą z wywieszonym językiem gania futbolowy gwiazdor (Mateusz Damięcki), a także bijące serce tego świata – Jan (Olaf Lubaszenko), cynik, który zupełnie przypadkiem zostaje ubrany w kubrak Świętego Mikołaja i staje się narodowym superbohaterem. Nihil novi sub sole. 

Przeniesienie akcji do Trójmiasta okazało się ożywczą zmianą, w końcu ile można całować się na Moście Siekierkowskim, spacerować za rękę po Łazienkach albo wzdychać do księżyca na krakowskich Plantach; Gdańsk wygląda tutaj równie fotogenicznie, a operator okrywa miasto baśniową aurą. Mniej ożywczy jest natomiast sam scenariusz, w którym każda postać określona została maksymalnie dwiema cechami charakteru, od dialogów więdną uszy, a przygody bohaterów splatają się ze sobą w serii nieprawdopodobnych, telenowelowych twistów. W naszpikowanym czerstwymi żartami filmie perełką pozostaje wątek bezrobotnego Piotra – być może dlatego, że jako jedyny sprawia wrażenie wziętego z burej rzeczywistości, a jego fundamentem nie są gatunkowe klisze. Wszystko zaś pływa w koktajlu z tzw. medialnej rzeczywistości, w której telewizja pełni funkcję edukacyjną, kulturotwórczą i zbiera do kupy zatomizowane społeczeństwo. Jak na święta przystało.

Całość ogląda się bez bólu zębów, lecz w starciu z konkurencją – zarówno polską, jak i zagraniczną – film Kwiecińskiego wypada blado. Jeśli chcecie zagrzać się do boju przed masową wysyłką pocztówek albo zrobić sobie przerwę od wycieńczających rajdów po galeriach handlowych, dwie godziny zlecą jak z bicza strzelił. Jeśli natomiast szukacie filmu, który stanie się stałym elementem świątecznego rytuału, pozostaje list do Świętego Mikołaja.

Michał Walkiewicz

 

 

MIEJSCE 2: PECH TO NIE GRZECH

 

Ryszard Zatorski powraca! A za nim, tradycyjnie, kroczy chaos. Po całkiem niezłych dla rodzimej komedii romantycznej dwunastu miesiącach, nowej "Planecie Singli" oraz przyzwoitym "Podatku od miłości" znów lądujemy w egzotycznej Polsce klasy S – w miejsach, które nie istnieją, wśród ludzi, których nie znamy, w rzeczywistości sponsorowanej przez firmy wędliniarskie i skleconej naprędce w magazynach Ikei. Pech to nie grzech. Lenistwo – jak najbardziej.

 

Przewodnikiem po tej magicznej krainie jest tym razem Natalia (Maria Dębska) – prężna harpia biznesu w modnym berecie i z wiecznie złamanym serduszkiem. Natalia nie ma szczęścia do facetów, co przy jej nieprzecięnej urodzie, szałowym charakterze, wielkim mieszkaniu i dobrej pracy jest przecież oczywiste. Na szczęście w sukurs idą scenarzyści i ustawiają dziewczynę w centrum miłosnej intrygii – oto jej przyjaciel i współpracownik Piotr (Mikołaj Roznerski) zakłada się ze swoją rozszczebiotaną narzeczoną (Barbara Kurdej-Szatan) o to, że przez kolejne miesiące życie uczuciowe Natalii ani drgnie. Ta ostatnia z kolei postanawia zagrać mu na nosie i rzuca się w ramiona żołnierza wielkiej firmy komputerowej (Krzysztof Czeczot).

 

Temperatura uczuć pomiędzy bohaterami jest minusowa, humor zwietrzały, a dialogi  – zarówno od strony literackiej, jak i pracy z aktorami – to istna dolina niesamowitości. Jako że Roznerskii Kurdej-Szatan dołożyli wszelkich starań, żeby przesunąć Tomasza Karolaka do aktorskiej ekstraklasy, sceny z udziałem tego ostatniego wydają się ożywczymi interludiami – możecie odsapnąć i na parę chwil zsunąć dłoń z czoła. Nieźle radzi sobie również Maria Dębska w roli Natalii, ma naturalny wdzięk i charyzmę, które pozwalają jej ominąć większość pułapek tekstu. O tym, jak trudne jest to zadanie, dowiadujemy się już w prologu, gdy Zatorski wkracza odważnie z kamerą do firmy gamingowej i zaczyna szkicować "portret millenialsów".

 

               

 

Michał Walkiewicz

 

 

 

 

 

 

MIEJSCE 1: STUDNIÓWK@

 

 

 

"Studniówk@" to film, który mógł, a nawet powinien się udać. Alessandro Leone sięgnął bowiem po sprawdzony we Włoszech schemat kina obyczajowego, który pozwala realizować mało skomplikowane, ale sympatyczne filmidła, zarówno w konwencji komediowej, jak i melodramatycznej. Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa, opiera się na nieskomplikowanych emocjach, wyraziście efekciarskich postaciach i zwrotach akcji, z jakich dumna byłaby każda telenowela. Wisienką na torcie jest narracja z offu – bez niej wszak nie może obejść się żadna szanująca się we Włoszech opowieść filmowa.

 

 Co zawodzi, to reżyseria; cała reszta rozlatuje się na zasadzie efektu domina. Leone przede wszystkim nie radzi sobie z aktorami. Młoda część obsady wypada dramatycznie sztucznie. Sceny z ich udziałem wyglądają jak zapis nieudanych ćwiczeń z improwizacji, a nie zapis życia ludzi z krwi i kości. Widać, że aktorzy bardzo próbują być nonszalanccy, naturalni i zarazem wyraziści, ale efekt końcowy jest mizerny. Niewiele lepiej wypadają gwiazdy polskiego kina: Daniel Olbrychski, Jadwiga Jankowska-Cieślak czy Beata Tyszkiewicz. Tylko wieloletnie doświadczenie ratuje ich przed kompromitacją – ale nie wystarcza, by pomóc filmowi.

 

Leone nie potrafi też przenieść włoskiego schematu narracyjnego na polski grunt. A przecież korzysta z niego tak jawnie, że "Studniówk@" wygląda bardziej jak remake którejś z włoskich komedii młodzieżowych niż oryginalna opowieść. Jednak ta dosłowność w połączeniu ze sztywną grą aktorską prowadzi do tego, że film wygląda, jakby twórca naśmiewał się z włoskich produkcji, punktując ich naiwność, tani humor i ckliwy infantylizm. Wspomniana muzyka (utwory, jakie widzowie mogli usłyszeć w sytuacjach bliskich tym ukazanym w filmie) miała zapewne tworzyć wrażenie naturalności, ale wyrasta ostatecznie na doskonały symbol braku reżyserskiej wizji. Króluje tu bowiem dźwiękowa pstrokacizna, która, zamiast budować klimat, ogólny charakter filmu, wykorzystywana jest dla doraźnych celów.

 

 

 

Żal w tym wszystkim samego pomysłu. Bo zarówno zestaw bohaterów, jak i perypetie, które są ich udziałem, naprawdę dawały szansę na sympatyczne i przyjemne w odbiorze kino. Nawet jeśli ckliwe i lekko żenujące.

 

Marcin Pietrzyk

 

 

 

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl